Katarzyna Solińska: Jeśli cieszy cię sukces innych, możesz być nieskończenie szczęśliwy
O fantastycznym starcie na 100-kilometrowym CCC w podczas festiwalu UTMB i wrażeniach z pierwszego spotkania z Mont Blanc z Katarzyną Solińską rozmawia Wojtek Teister.
Wojtek Teister: Kasiu, na początek ogromne gratulacje. Nie tylko tego CCC ale i całego fantastycznego sezonu.
Zacznijmy od cytatu: „Wymarzyłam sobie ten start już dawno, a teraz staję przed szansą napisania swojej własnej historii na festiwalu UTMB”. Trzeba przyznać, że napisałaś tę historię wielkimi literami. Uwierzyłaś już w to piąte miejsce? Po starcie pisałaś, że jeszcze do końca w to nie wierzysz.
Katarzyna Solińska: Tak, myślę, że teraz już tak. Teraz mogę już spoglądać na statuetkę z tego piątego miejsca. Stoi na półce, a nad nią wisi obraz Mont Blanc, który dostałam od przyjaciół, gdy się przeprowadzałam do Draganowej. Także wszystko jest spójne [śmiech]. Oswoiłam się już z tym piątym miejscem i gdy sobie o tym przypominam, to jestem bardzo szczęśliwa i zadowolona.
A jeszcze półtora tygodnia przed startem te emocje były nieco inne. Pisałaś o problemach zdrowotnych i nie sprawiałaś wrażenia entuzjastki…
Tak, faktycznie, moim głównym startem tego sezonu było właśnie CCC, i wszelkie decyzje po drodze, czy to w kwestiach treningowych czy wyboru kolejnych startów były podyktowane tym, żeby na CCC być w bardzo dobrej formie. Być przygotowaną. Niestety cztery tygodnie przed tym startem mocno się przeziębiłam i faktycznie trochę czasu mi zajęło, żeby się z tego przeziębienia wykaraskać. Musiałam potem zrezygnować ze startów w mistrzostwach Polski na dystansie ultra, które też były dla mnie ważne. Bo ten sezon ukierunkowałam na te dłuższe biegi i do nich się przygotowywałam i chciałam przed startem sprawdzić swoją formę. Niestety naprawdę czułam się bardzo źle i bardzo mnie ta choroba osłabiła. Maciek, mój chłopak, biegł wtedy Chudego [Wawrzyńca] i wyszłam na Przegibek, żeby mu pokibicować i naprawdę kosztowało mnie to bardzo dużo siły. Także faktycznie nie byłam jeszcze wykurowana. Męczyłam się strasznie na podejściu. Stawiałam małe kroczki, więc byłam pełna obaw, że jeśli tak się czuję trzy tygodnie przed, to nie fajnie to prognozuje na start w Chamonix. Po Chudym wróciłam do łóżka, bo niestety, chociaż wydawało mi się, że troszeczkę się poprawia, okazało się, że mój organizm nie do końca sobie poradził i znowu wróciła historia z poceniem się, słabością, katarem, gardłem, itd. Bałam się, że po prostu nie zdążę się wykurować. Że mam coraz mniej czasu na to, żeby się rozbiegać, bo ciągle źle się czułam. Na szczęście poprawa przyszła po dwóch tygodniach choroby. I nieśmiało na trenażerze w domu próbowałam coś kręcić.
Oczywiście pierwsze pochorobowe kroki były dramatyczne, ale z treningu na trening, choć było to na początku takie człapanie, sytuacja się poprawiała.
Na pewno jednak ta choroba zmieniła moje podejście do startu w CCC: wcześniej byłam nastawiona na mocniejszą walkę o lokatę. Teraz chciałam się w 100% tym biegiem cieszyć, przeżyć go po swojemu i doceniać, że mogę stanąć na linii startu, ze udało mi się pozbierać po tej przeziębieniu i po prostu na spokojnie złapać fajne doświadczenia. A gdy przyjechaliśmy na miejsce to już historia sama się zaczęła pisać, bo te emocje, które towarzyszyły nam od początku festiwalu były ogromne. Fascynacja Chamonix, całą organizacją, tłumem kibiców, itd. jeszcze przed startem naprawdę fajnie nas nastroiły. Mnie nastroiły.
A to była Twoja pierwsza wizyta w Chamonix? Nie pytam o festiwal, ale w ogóle.
Tak, pierwszy raz.
Piękne miejsce, prawda?
Przepiękne, a w okolicznościach festiwalu nabrało jeszcze większego uroku. W rzeczywistości jest jeszcze piękniejsze niż na zdjęciach. Do tego pogoda się udała. Naprawdę coś pięknego, fantastycznego. Czułam się onieśmielona przez te góry.
Ich skala robi ogromne wrażenie, prawda? Pamiętam jak pierwszy raz wjeżdżałem do Chamonix i autostradą wjeżdżaliśmy od strony Genewy. Wielkość tych ścian… Wow…
Kiedy my wjeżdżaliśmy, w nocy bardzo fajnie widać było w świetle księżyca zarys gór. I cały czas wypatrywałam, który to jest Mont Blanc. Czy to jest ta czy ta? A rano, kiedy wyszliśmy i zobaczyłam te góry porannym świetle, nie mogłam w to uwierzyć. Te kolory… Tu niebieski, tu zielony, nie no po prostu rewelacja! Bardzo mi się spodobało i na pewno będziemy tam zaglądać znacznie częściej.
Zanim stanęłaś na starcie, przeszłaś, jak każdy uczestnik festiwalu swoją drogę do UTMB. Dla niektórych to droga do głównego dystansu, dla innych w ogóle do udziału w festiwalu.
Jak wyglądała Twoja droga, ile trwała? Kiedy zapadła decyzja, że chcesz wystartować u stóp Mont Blanc?
Faktycznie ta droga do UTMB, to często jest perspektywa udziału w samym festiwalu, do pobiegnięcia, czy zdobycia mety w Chamonix bez względu na pokonany dystans. Jak każdy kiedyś początkujący biegacz karmiłam się najnowszymi wiadomościami o różnych festiwalach i UTMB było przedstawiane jako ten najważniejszy, największy. Obejrzałam niejeden filmik na Youtubie i wyobraźnia coraz mocniej pracowała. Ja mam taką osobowość, że lubię ustalać cele długoterminowe. I zapragnęłam tego startu. Ale chciałam podejść do tego z głową. W moich dalekosiężnych planach jest też główny dystans tego festiwalu, ale do tego muszę jeszcze swoje wybiegać i dotrenować, by stanąć na starcie przygotowana. Tak samo było zresztą ze startem na 100 km. I tak na drodze swojego rozwoju nie rzucałam się od początku na bardzo długie dystanse, tylko stopniowo starałam się je wydłużać. Najpierw zaczynałam w Polsce, potem próbowałam swoich sił za granicą. Natomiast już w zeszłym roku chciałam przebiec swoje pierwsze 100 km. Już wtedy miałam startować w CCC, ale spóźniłam się z zapisami, w związku z tym ustawiłam swoje plany treningowe troszeczkę inaczej. Pomyślałam, że może na Łemkowynie przebiegnę te pierwszą setkę, ale Łemkowynę odwołano ze względu na pandemię. Tym razem więc przypilnowałam zapisów i znalazłam się na liście startowej festiwalu w Chamonix. Od tego momentu zaczęło się wielkie odliczanie, treningi podporządkowane pod ten start. Ale także inne starty, które miały mnie do CCC przygotować, np. 80 km Ultra Dolomites na Lavaredo Ultra Trail w Cortinie. To miał być bieg, który czasowo przybliży mnie do tego, co czekało mnie w Chamonix. Ten start pozwolił mi sprawdzić, w którym miejscu przygotowań jestem i w razie zauważenia jakichś braków, był jeszcze czas, aby nad nimi popracować.
No właśnie: Mówimy głównie o CCC, ale miałaś cały sezon dobrych startów. Trzecie miejsce w Cortinie, fenomenalny Tatra Skymarathon, doskonały start na mistrzostwach Polski na Beskidzkim Toporze. Jak wspominasz start w Dolomitach?
Zamysł był taki, żeby pobiec na miarę swoich możliwości i przygotowań. Nie planowałam się oszczędzać. Chciałam sprawdzić, jak czuję się na takiej długiej trasie w alpejskich warunkach. Razem z Maćkiem spędziliśmy w Dolomitach około czterech tygodni. Dzięki temu mogłam wcześniej zweryfikować trasę i to było pomocne w kontekście tego, co wydarzyło się w czasie biegu. Plan był prosty: pobiec to rozważnie, w pierwszej części pilnować tętna, odżywiania i nawadniania. Zrobić w tych kwestiach próbę generalną przed CCC. Zaczęłam bardzo spokojnie, później wypatrzyłam dziewczynę, której tempo bardzo mi odpowiadało, więc na pierwszym podejściu pod Tre Cime starałam się jej trzymać. Później zaczęłam wyprzedzać. I zbiegało mi się naprawdę świetnie. Następnie połączyliśmy się z najdłuższym dystansem i na trasie zrobiło się tłoczno. Biegło się dobrze, ale popełniłam duży błąd. Było ciepło i mimo, że miałam ze sobą elektrolity piłam głównie wodę. I nie wchodziło mi żadne jedzenie poza żelami. W efekcie na zbiegu do punktu na Col Gallina bardzo męczyłam się już ze skurczami. To było dla mnie zaskakujące, bo nigdy z nimi problemu nie miałam. Po minięciu punktu była już praktycznie równia pochyła – i nie chodzi o profil trasy, tylko mój stan. Po kolejnym punkcie na Passo Giau wydawało mi się, że moje nogi żyją własnym życiem, mięśnie wykręcają w każdą możliwą stronę i cieszyłam się tylko, że mam kijki, którymi mogłam się jakoś ratować. A ostatni zbieg to było już po prostu ogromne cierpienie. Gdy próbowałam się zatrzymać, by trochę naciągnąć łydki, to skurcze były jeszcze większe. Sama siebie podziwiam, że do mety dotarłam. Na deptak w Cortinie praktycznie wchodziłam z kijkami w ręku zamiast wbiegać. Kosztowało mnie to mnóstwo wysiłku i pracowałam głównie głową, żeby ten bieg ukończyć. Ale dzięki temu na mecie wiedziałam, że, kurczę, mam mocną głowę. Skoro poradziłam sobie z taką przeciwnością, to stać mnie na wiele.
Powiedziałaś o mocnej głowie. Jak Ty to widzisz: Co jest w bieganiu ultra ważniejsze: wytrenowanie organizmu czy twarda psychika? Bo wiadomo, że nie da się przebiec długodystansowego biegu, jeśli zaniedbało się treningi, ale nawet najlepiej wytrenowany sportowiec musi umieć radzić sobie z kryzysami na trasie.
To trudne pytanie. Uważam, że mocna głowa jest dopełnieniem dobrego treningu i weryfikuje ściganie w czołówce. Często zawodnicy z elity są na podobnym poziomie wytrenowania, ale ta mocna głowa, czyli nastawienie, determinuje kto zwycięża.
Chociaż biegi ultra są sportem indywidualnym, to każdy kto startował w takim biegu wie, że niemożliwy jest dobry start bez sprawnie pracującego supportu. Janek Nyka zrobił na Tatra Skymarathonie takie zdjęcie: Ty i Maciek patrzycie sobie w oczy uśmiechnięci. Jakie znaczenie ma dla Ciebie to, że Twoim pierwszym supporterem jest Twój partner życiowy?
To dla mnie kwesta najważniejsza. [śmiech]. Najtrudniejsze są te biegi, kiedy biegniemy razem i kiedy ten okres rozłąki jest dłuższy niż powinien. Powiem Ci szczerze, że uwielbiam, kiedy Maciek mnie supportuje. Lubię też, kiedy ja supportuję Maćka. Świadomość, że czeka na punkcie jest dla mnie ogromną motywacją, żeby dobiec tam jak najszybciej. Gdy ktoś mnie pyta jak radzę sobie z kryzysami na długich dystansach, odpowiadam, że dzielę sobie trasę na krótsze jednostki i mam w głowie, że np. za 20 km będzie Maciek. I ta świadomość, że go zobaczę, da mi buziaka, powie, że świetnie mi idzie, jest bardzo budująca i wybiegając z punktu mam tę perspektywę, że za kilkanaście km zobaczę go znowu. Maciek też świetnie wie, jak mnie supportować pod kątem technicznym. Wie, że oprócz zaplanowanej zupy powinno się tam znaleźć kilka innych rzeczy, na które może najść mnie ochota, a o których ja nie pomyślałam. Bardzo fajne jest to, że on cieszy się z mojego biegania z mojego rozwoju.
Zatem, drodzy Czytelnicy, jeśli chcecie świetnie biegać ultra, powinniście mieć w suporcie swojego Maćka lub swoją Kasię…
Na pewno dużo przyjemniej się biegnie, kiedy na punktach czeka ktoś, komu się ufa. Np. na Tatra Skymatarhonie , gdy startowaliśmy razem, mijałam na jednym z podejść Jacka Denekę , który krzyknął do mnie: Maciek kazał Ci przekazać, że świetnie ci idzie i jest z Ciebie bardzo dumny. Po takim czymś pędzi się, żeby się szybciej zobaczyć.
No właśnie, czyli wy nie dla celów sportowych, tylko z tęsknoty takie wyniki kręcicie!
Trochę tak [śmiech].
A wracając do CCC: Czułaś przed startem presję, stając na tym właśnie wyjątkowym starcie?
Nie, zupełnie nie. Byłam całkowicie spokojna. Ta choroba ściągnęła ze mnie presję. Miałam takie podejście, że to jest moja pierwsza setka. Jestem w wymarzonym miejscu, u stóp Mont Blanc. Przypomniałam sobie, że jeszcze niedawno siedziałam przy biurku w pracy, patrząc na wydrukowane zdjęcie z biegaczami uczestniczącymi w tym festiwalu, a teraz stoję na linii startu i to jest coś niesamowitego. W tym momencie nie było dla mnie istotne, które miejsce zajmę, tylko to, że tam jestem. I po prostu chciałam dobiec na metę w Chamonix i choćbym tam miała dojść, to dojdę. Nikt też nie wywierał na mnie presji na zdobycie jakiegoś miejsca. Więc stałam tam po prostu wdzięczna i szczęśliwa.
A gdy dotarłaś na metę?
Powiem szczerze, mieszanka emocji. Z jednej strony ulga, że koniec – bo jednak był to długi bieg, z drugiej szkoda, że już koniec, bo czułam się bardzo dobrze na tej trasie. Było tak pięknie… Cieszyłam się, że mogłam na metę wbiec, a nie wejść, tak jak na Lavaredo. Emocji dostarczał też ten tłum ludzi na mecie, oklaski, znajomi z Polski. A kiedy usłyszałam wypowiedziane przez speakera swoje nazwisko i to, że jestem w top 5 kobiet, pomyślałam, że wyszło pięknej niż mogłam to sobie wyobrazić. Bo przez cały bieg – tak jak sobie to obiecałam – cieszyłam się trasą i byłam uśmiechnięta. I to dodało mi wiary i motywacji, bo wiem, że jeszcze wiele mogę poprawić i zrobić.
A gdybyś miała wskazać 3 rzeczy, które najmocniej stanowią o magii UTMB?
Ojejku… Może zacznę od soboty i tego, co działo się na mecie, gdy czekaliśmy na zwycięzców głównego dystansu: Tłumy ludzi, muzyka – hymn UTMB. Gdy sobie to przypomnę mam ciarki na rękach. To charakterystyczne wyklaskiwanie. To co dzieje się na mecie, ta atmosfera, to największa magia festiwalu. Niezwykła jest skala tego wszystkiego.
Druga rzecz to miejsce. Alpy, Mont Blanc, który zerka z każdej możliwej strony, przepiękna trasa… To miejsce jest po prostu wyjątkowe.
Ostatnia sprawa to chyba prestiż tej imprezy – tu możesz spotkać najwięcej najlepszych zawodników. Np. udało mi się dzięki Maćkowi spotkać z Courtney Dauwalter. Niezwykłe było to, że można było na żywo spotkać osoby, które się podziwia i śledzi głównie w sieci. Zobaczyć ich emocje, szczęście na mecie. I jeśli masz taką postawę, że sukces innych może być twoją radością, to możesz być nieskończenie szczęśliwy.
Kończąc rozmowę, jakiej rady udzielisz tym, dla których Maraton Trzech Jezior będzie pierwszym biegiem powyżej dystansu 42 km?
Przede wszystkim zacząć spokojnie. Pamiętać, że to nie jest płaskie 45 km, więc trochę czasu na trasie się spędzi. Nie przeholować na pierwszej części przed zaporą w Tresnej. Druga sprawa to dbać przez cały czas biegu o jedzenie i picie. Regularnie jeść co 40, 45 minut. Pamiętać, żeby to były nie tylko żele, ale korzystać na punktach z produktów, na które mamy ochotę. Warto się tam zatrzymać i poświęcić 2 minuty na jedzenie. Bo już na takich dystansach w biegach górskich to, czy będziemy mieć energię na końcu wyścigu, może zdecydować o ostatecznym wyniku. Biec z otwartą głową, z radością – bo uśmiech jest dobrym sposobem na pokonanie kryzysów, które pojawiają się na długich trasach.
Dzięki za rozmowę!
Serdeczne podziękowania dla Jana Nyki za zgodę na publikację zdjęcia.